piątek, 28 grudnia 2012


" Hej "           1 
- Nie, Alice, proszę. – Spojrzałam na przyjaciółkę, błagalnym wzrokiem ciągnąc za prawe ramię.
- Dowodziki proszę. – Powiedział wielki goryl w garniaku. To nie był najlepszy pomysł na spędzanie moich siedemnastych urodzin. Tak naprawdę, chciałam zostać w domu i zjeść torta mamy, a nie szlajać się po klubach.
- Weź, no przecież, mamy osiemnaście lat. – Alice, seksownie zarzuciła blond włosami, by wyglądać na starszą niż jest.
To było tak poniżające i żałosne, a zarazem śmieszne. To jak próbowała podlizać się temu gostkowi, nawet nie zaliczało się już do totalnego  braku odpowiedzialności, teraz to był największy idiotyzm na świecie.
- No cóż. – Goryl, zwierzył wzrokiem dekolt Alice. – No, nie za darmo. – Przesunął owłosioną ręką po odsłoniętym biodrze.
Alice, nawet nie zareagowała. – Na jeden wbijaj do środka. – Szepnęła do mnie, nie spuszczając wzroku z obrzydliwych oczu faceta. Jeszcze raz spojrzałam na nią ze zdziwieniem. Miała na sobie krótką czerwoną sukienkę na ramiączka i czarne trzynasto centymetrowe szpilki. Blond włosy zaatakowała lokówką, dzięki czemu jej włosy układał się jak fale. A nieziemski makijaż to wszystko podkreślał. – Jeden. – Krzyknęła wyrywając dłoń z uścisku. Zaczęłam biec, to znaczy próbowałam biec, ale na dziesięcio centymetrowych szpilkach, nie wychodziło mi to najlepiej. Przekroczyłam wielkie szklane drzwi. Wbiegając do klubu uderzyła mnie woń alkoholu, potu i papierosów, a ja nie znosiłam tego zapach, a szczególnie potu. Wnętrze było tak odrażające jak zapach panujący w nim. Ściany pokryte były kruszącymi się starszymi od mojej babci cegłami, a podłoga obleśną (zresztą jak to wszystko) brązową wykładziną. Na prawo ode mnie rozciągała się zniszczona scena, na której urzędował znany w całym Miami didżej Marcus. W tle tego burdelu puścił remix piosenki akona i eminema. A na lewo ode mnie również rozciągał się równie zniszczony bar. Koleś el barman, nie el mafiozo był przerażający, to znaczy jak dla mnie, bo jakieś dwie laski, lepiły się do niego, jak ćma do światła. Biegnij, biegnij. Usłyszałam za sobą głos przyjaciółki. – Rozdzielmy się. – Krzyknęła w biegu. Biegłam, musiałam. Zobaczyłam przed sobą skręcający w lewo korytarz, na końcu którego widniały schody. Momentalnie skręciłam w korytarz i zbiegłam po schodach. Znalazłam się w sali bilardowej, jak myślałam w sali dla vipów. To pomieszczenie różniło się od poprzedniego. To pachniało tak jakby męskimi drogimi perfumami i wanilią, a ściany zamiast cegły były pomalowane fioletową farbą. Biegłam dalej, chociaż wiedziałam, że goryl mnie już nie goni. Bum wpadłam na kogoś, to akurat było pewne, wpadłam na mężczyznę, tak poznałam po zniewalającym zapachu wody kolońskiej i po czarnych motylkowych butach. Podnieść głowę i spojrzeć mu w oczy, czy po prostu olać gościa i iść do kibla. Podniosłam wzrok na jego twarz. Było to wysoki, jak na mój oko dwudziestoletni mężczyzna z czarnymi ułożonymi włosami i wielkimi jak niebo czarnymi oczami. Na jego twarzy nie spostrzegłam jednak złości i zażenowania jak się spodziewałam a zamiast tego zadziorny uśmieszek.- - Przepraszam. – Wydyszałam, poprawiając włosy.
- Co tak uciekasz ? – Nieznajomy spojrzał na mnie wzrokiem znanym z mi z komedii romantycznych.
- Głupi pomysł koleżanki. – Odwzajemniłam jego spojrzenie. – Miała być impreza, a zapowiada się fatalnie.
Mężczyzna zaśmiał się bezdźwięcznie. On emitował taką wielką empatią, jak nikt kogo znałam. Spodobał mi się, a nawet bardzo.
- To co nieznajoma zdyszana dziewczyno. – Uśmiechnął się szelmowsko. – Jak ci na imię ?
- YYY……  Olivia. – Skłamałam. – Nazywam się Olivia.
- A ja nazywam się John. – Podał mi rękę w geście powitania.
- Hej. John.